Dzięki uprzejmości portalu Polska Gotuje, miałam wczoraj okazję zobaczyć film Take This Waltz w łódzkim kinie Charlie.
Główna bohaterka filmu to 28-letnia Margot, zamężna od trzech lat. Jej mąż Lou zajmuje się pisaniem książek kucharskich, właśnie tworzy książkę o potrawach z kurczaka, testuje wszystkie potrawy na Margot, znajomych i rodzinie. Przewijają się takie potrawy jak kurczak pieczony z warzywami, kebab tandoori czy tarta z kurczakiem. Kulinarne zabarwienie mają nawet zdania, jakimi zwracają się do siebie małżonkowie. Na porządku dziennym są takie zdania: “kocham Cię tak bardzo, że zmiażdżę Ci serce tłuczkiem do ziemniaków”, “będę Cię obierał obieraczką do ziemniaków” czy “przepuszczę Cię przez maszynkę do mielenia mięsa”. Margot i Lou codziennie zapewniają się o wzajemnej miłości, jednak już na pierwszy rzut oka widać, że związek ten przeżywa kryzys. Najlepiej widoczne jest to podczas kolacji z okazji 3-ciej rocznicy ślubu, którą spędzają w jednej z najlepszych restauracji w mieście… po prostu nie mają o czym rozmawiać. Monotonia dnia codziennego bardziej doskwiera głównej bohaterce…uświadamia sobie to bardzo wyraźnie, gdy podczas podróży samolotem poznaje Daniela. Miło spędzają czas, wsiadają do jednej taksówki i okazuje się, że mężczyzna jest jej sąsiadem. Margot cały czas bije się ze swoimi myślami, chce być uczciwa wobec męża, jednak fascynacja Danielem staje się coraz większa… Jak kończy się film? Tego nie mogę opowiedzieć, bo nie chcę popsuć seansu tym, którzy wybiorą się do kina go obejrzeć.
Jakie jest przesłanie tego filmu? Wydaje mi się, że nie do końca go zrozumiałam… Choć wydaje mi się, że jest tu mowa o ciągłym poszukiwaniu czegoś nowego, ciekawszego, nowych fascynacjach, którym tak łatwo ulegamy. Jednak te nowe, nieważne jak intensywne i porywające wrażenia, zazwyczaj także łatwo powszednieją i znów zaczynamy szukać na nowo… Trzeba pogodzić się z tym, że życie to nie ciągłe uniesienie i ekscytacja, ale także monotonia i powtarzalność. Zawsze wracamy do punktu wyjścia, co pokazuje scena pieczenia muffinek z rodzynkami przez Margot pojawiająca się w filmie dwa razy – dzięki niej film tworzy spójną całość.
Nie potrafię znaleźć w tym filmie jakiegoś innego ukrytego sensu, historia jest opowiedziana w dość banalny i zbyt jak dla mnie dosłowny sposób. Idąc do kina spodziewałam się czegoś na miarę Lost in Translation, który także opowiada o zagubieniu i znużeniu dotychczasowym życiem, tutaj niestety zawiodłam się. W filmie jest kilka scen, w których widać, że reżyserka Sarah Polley była mocno zainspirowana dziełem Sophii Coppoli. Szczególnie wyraźnie zaznacza się to w lekcji aerobiku na basenie, w której uczestniczy główna bohaterka, jej szwagierka i koleżanka, a pozostałe kursantki to panie w podeszłym wieku… Kinomaniacy na pewno znają podobną scenę z Lost in Translation. W podobnej stylistyce utrzymany jest także fragment, gdzie Daniel wiezie Margot i Lou rikszą ulicami miasta na kolację z okazji rocznicy ich ślubu. Reżyserka nie daje nam chwili na przemyślenia, próbuje budować klimat napięcia i niespełniania różnymi środkami, wszędzie przewijające się wentylatory, spocona skóra wyglądają jakoś sztucznie, wcale nie przekonują mnie, że atmosfera jest coraz bardziej gorąca. Nie ma tutaj subtelnych i wyszukanych dialogów, a wręcz przeciwnie są one ostre jak brzytwa i nie pozostawiają niczego do domysłu. Michelle Williams nie pokazała moim zdaniem wszystkich swoich umiejętności aktorskich lub nie wyszła jeszcze z roli Marylin Monroe, w którą tak znakomicie wcieliła się w filmie Mój weekend z Marylin. Jej postać sprawiała wrażenie, jakby bohaterka miała jakiś poważniejszy problem natury psychologicznej, a nie uległa erotycznej fascynacji.
Muzyka jest niewątpliwym plusem filmu, pojawia się m.in. Video killed the radio star, do której mam szczególny sentyment, a w kluczowym momencie słyszymy Take This Waltz Leonarda Cohena:
“Ukochana, ukochana. Weź ten walc, weź ten walc
Jest już twój, nie ma tu nic więcej…”
Podsumowując – film słodko-gorzki, tak jak życie, czasem mdłe jak źle przyprawiony kurczak, a czasem słodkie jak dobre martini – zapraszam do kin do obejrzenia i własnych przemyśleń. Napiszcie proszę w komentarzach, co Wy sądzicie na jego temat.
Fantastyczne podsumowanie 😛 A “Lost in translation” to chyba wyższa półka, ale jak się nie zobaczy, to nie można nic powiedzieć. “Źle przyprawiony kurczak…” – piękne 😀
A ja będę bronić filmu, ponieważ dla mnie był piękny i ja znalazłam wiele przesłań. Film dla ludzi, którzy lubią myśleć podczas seansu i współodczuwać historię razem z bohaterami. Cudny, ale trudny ….
Tak jak napisałaś, jest to trudny film. Nie dla każdego. Ja chyba zbyt dużo po nim oczekiwałam, po obejrzeniu zwiastunu.
Co do kondycji psychicznej bohaterki masz rację – ja też miałam wrażenie, że problematyczna jest ona sama w sobie, dlatego też fabuła jest trochę nie do końca taka jak powinna być.
Ale tak jak napisałam u siebie – mi bardzo przyjemnie się patrzyło na ten film. Nieraz lubię tak “klimatycznie popatrzeć”.
ja nie oglądałam, więc sie nie wypowiem ;;)
Filmu nie oglądałam, ale dobrego martini z chęcią bym się napiła 🙂
Pozdrawiam!