Surówka z czerwonej kapusty z papryką i porem

Z rodzinnego domu wyniosłam przepis na klasyczną surówkę z czerwonej kapusty z jabłkiem i cebulką/porem. Postanowiłam dodać do niej paprykę i duuużo pieprzu. Wyszło bardzo smacznie.

 

 

Składniki na 2 osoby:

100 g kapusty czerwonej

1 jabłko

kawałek pora

1 czerwona papryka

pieprz

1 łyżka oleju rzepakowego

sok z 1/2 cytryny

 

Kapustę drobno siekamy/trzemy. Ja zawsze robię to w malakserze, za pomocą tnącego ostrza. Dodajemy starte jabłko oraz pokrojoną w cienkie paseczki paprykę oraz pora. Polewamy sokiem z cytryny, olejem. Przyprawiamy dużą ilością pieprzu. Mieszamy i gotowe. Idealnie pasuje do potraw z drobiu.

Co można jeszcze zrobić z czerwonej kapusty? Na przykład zupę – zobaczcie przepis na staropolski kapuśniak z czerwonej kapusty.

 

Przepis dodaję do akcji Bądź fit na wiosnę!

 

Awokado z fetą, pomidorkami i ogórkiem

Tydzień Awokado trwa i chyba rzeczywiście jest jakiś sezon na ten owoc teraz, bo w pewnej sieciówce znalazłam awokado po przysłowiowej złotówce za sztukę 🙂

Postanowiłam zrobić z nim coś nietypowego. Już kila razy robiłam jakąś sałatkę np.  z paluszkami krabowymi czy z ananasem.

Tym razem postawiłam na przystawkę z udziałem tego pysznego owocu pochodzącego z Meksyku.

Przepis znalazłam w książeczce Fakt radzi nr 5/2009. Sałatki. 111 najlepszych przepisów.

 

 

Składniki (po moich modyfikacjach) na 2-4 osób:

2 awokado

10 dag fety

1/4 ogórka wężowego

10 pomidorków koktajlowych

1/2 łyżeczki rozmarynu

1/2 łyżeczki suszonej natki pietruszki

sok z 1/2 cytryny

1 łyżka oliwy z oliwek

kolorowy pieprz mielony

 

1. Awokado umyć, przekroić na pół, wyjąć pestki. Ułożyć w salaterkach.

2. “Nafaszerować” awokado kawałkami fety oraz ćwiartkami pomidorków koktajlowych. Pozostałe kawałki pomidorów ułożyć wokół owoców.

3. Ogórka zetrzeć razem ze skórką na tarce o grubych oczkach. Wymieszać go w małej miseczce razem z rozmarynem, natką, sokiem z cytryny o oliwą. Ułożyć na wierzchu awokado.

4. Posypać przystawkę mielonym kolorowym pieprzem.

 

Przepis dodaję do akcji Marii Pereiry Tydzień Awokado oraz Bądź fit na wiosnę! Miss Disorderly.

 

Kotlety z jajek

Jakie jajka kupujecie? Zwracacie uwagę na to jaki jest rodzaj chowu kur, które je znoszą? Ja od jakiegoś czasu nie kupuję jajek w ogóle, bo moja teściowa i mój tata stale zaopatrują mnie w świeże wiejskie jajeczka. A jeśli bym kupiła to na pewno te od kur z wolnego wybiegu. Chociaż tutaj też nie wiadomo, jaki jest rodzaj paszy…

Ostatnio miałam nadmiar jajek w lodówce, postanowiłam zrobić więc z nich kotlety o których mówił od dawna mój mąż.

Przepis zaczerpnęłam z Biblioteczki Poradnika Domowego nr 24 – Jajka na 46 sposobów – s. 25.

 

 

Składniki (po moich modyfikacjach):

10 jajek na twardo

2 surowe jajka

cebula

2 suche kajzerki

2 łyżki posiekanej natki pietruszki

sól, pieprz

bułka tarta do panierowania

łyżka ziaren sezamu

 

Jajka gotujemy na twardo ok. 8 minut. Starajmy się nie gotować jajek dłużej niż 10 minut – wówczas pojawia się wokół żółtka czarna obwódka ze związków siarkowych.

Bułki namaczamy w mleku lub wodzie. Odciskamy. Cebulę drobno kroimy i podsmażamy na oleju. Siekamy natkę.

Ostudzone jajka obieramy i rozgniatamy widelcem w płaskiej misce. Mieszamy razem z bułkami, cebulą, natką, 2 jajkami i przyprawami. Formujemy kotleciki. Powinno wyjść około 12 sztuk.

Obtaczamy w bułce tartej wymieszanej z sezamem. Smażymy z obu stron po ok. 5 minut.

Z uwagi na neutralny smak kotlecików polecam do nich dodatek surówki o zdecydowanych smaku, np. z marchewki i kiszonych ogórków.

 

Nie dla mopsa Tłusty Czwartek :)

Zgodnie z moimi postanowieniami noworocznymi nie jem dzisiaj pączków. Solidaryzuję się też z moją Pumbusią, wszak ona też nie może 😉 Mam co prawda w zanadrzu dwa przepisy na muffinki, ale je wstawię kiedy indziej. Dzisiaj pora na kilka zdjęć mojej mopsicy, bo dawno jej tu nie było…


 

Zdjęcia zostały zrobione rok temu 🙂

Marcello Magdy Gessler w Łodzi

Update: Restauracji już nie ma.

Wczoraj byliśmy z mężem na obiedzie Walentynkowym we włoskiej restauracji Marcello Magdy Gessler w Łodzi. Moje wrażenia oceniam na 7/10. Restauracja, podobnie jak Polka i MG Eat znajdują się na terenie Manufaktury i zostały otwarte 3 m-ce temu. Gdy mój małżonek poprosił mnie o wybranie lokalu – od razu pomyślałam o Marcello. Uwielbiam włoską kuchnię i bardzo lubię postać Magdy Gessler. Tym bardziej przekonałam się do słuszności swojego wyboru, gdy po wejściu na stronę restauracji zauważyłam, że przygotowano specjalne menu na Walentynki, gdzie “Nic nie dzieje się przez przypadek…”. Zarezerwowaliśmy więc stolik dla dwóch osób. Co prawda początkowo na sobotni wieczór, ale przygody z samochodem i wymarznięcie z tym związane uniemożliwiły nam wizytę w restauracji w tym terminie. Nie było żadnego problemu z przełożeniem rezerwacji. Pani zajmująca się rezerwacjami ma niezwykle miły i ciepły głos.

W niedzielę, gdy już w miarę doszliśmy do siebie, po sobotnim przemarznięciu… pojechaliśmy do Marcello. Przy wejściu powitano nas i zaprowadzono do naszego stolika. Pierwsze nasze wrażenie… chłód i brak kameralności. Został nam przydzielony stolik na środku niezbyt dużej sali restauracyjnej. Odległość między stolikami nie była większa niż 1 m… Dla takich niezbyt częstych bywalców restauracyjnych, jak my było to nieco krępujące. Jak tylko kelner przyniósł nam menu zapytaliśmy się, czy możemy zmienić stolik…odpowiedział, że wszystko ustala Pani od rezerwacji i że jeśli dostaliśmy ten stolik to widocznie tak ma być…Zrezygnowaliśmy z rozmowy z Panią od rezerwacji…

Zastanowiliśmy się nad wyborem dań i dość szybko pojawił się kelner…ale już inny. Zamówiliśmy zupę szafranową z owocami morza z oferty Walentynkowej i od razu II danie: dla mnie ossobuco, dla męża stek wołowy w oćcie balsamicznym. Jako dodatki wzięliśmy grillowane warzywa z miętą i ziemniaczki pieczone. Do tego po kieliszku wina.

Na zupkę czekaliśmy króciutko. Była wprost przepyszna! Miała piękny żółto-pomarańczowy szafranowy kolor i była oryginalnie ozdobiona mulami.

Na drugie danie czekaliśmy dość długo. W tym czasie rozejrzałam się nieco po sali. Wnętrze restauracji udekorowane jest zdjęciami gwiazd kina włoskiego: najwięcej widziałam tam fotografii Sofii Loren. Nazwa lokalu pochodzi od imienia Marcello Mastroianniego – innej gwiazdy kina włoskiego i światowego. Jego zdjęcia również wiszą na każdej ścianie. Kolory dominujące to biel i niebieski, taki marynarski klimat. Jednak moim zdaniem pomieszczenie jest zbyt zimne. Włochy kojarzą mi się z ciepłem, uśmiechem, kolorem, tutaj tego brakuje. I niestety jest też bardzo zimno w sensie dosłownym. Mi podczas obiadu skostniały ręce.

Danie główne podała nam Pani ubrana zupełnie inaczej niż pozostała część obsługi, więc myślę, że była to pani menadżer. Przypomnieliśmy od razu, że do dań mięsnych zamówiliśmy dodatki. Pani nieco zdziwiona zapewniła nas, że zaraz je otrzymamy. Dostaliśmy je, gdy byliśmy już w połowie ossobuco i steku… Pani nas bardzo przepraszała. Niestety było widać, że dodatki zostały przygotowane w pośpiechu. Ziemniaki pieczone, jakie jadł mój mąż były niedopieczone i słabo przyprawione, warzywa twarde. Za to moje ossobuco, to było istne niebo w gębie. Ossobuco – gicz cielęca pieczona w sosie ze świeżych warzyw i ziół z dodatkiem białego wina. Tyle naczytałam się na blogach koleżanek z Włoch o tym daniu, że musiałam spróbować. I mięso rzeczywiście rozpływało się w ustach… A sos był nieziemski: gładki z kawałkami cebuli i czosnku i wyraźnym aromatem ziół i białego wina. Rewelacja! Od razu zrobiło mi się cieplej – także na serduchu 😉 Mój mąż stwierdził, że mam wielkiego banana na twarzy 😛

Jego stek był dobry, ale mocno krwisty. Szkoda, że kelner nie zapytał się jaki ma być… Za to dodatek octu balsamicznego i czekolady był strzałem w dziesiątkę!

Pokrzepieni tym zacnym posiłkiem, zdecydowaliśmy się jeszcze na desery z oferty Walentynkowej. Ja wzięłam lody waniliowe w ciepłym sosie malinowym a mąż mus z Baileysa. Obydwa były smaczne, aczkolwiek nie powalające.

Podsumowując, byliśmy zadowoleni, niemniej jednak spodziewaliśmy się czegoś więcej. Jedzenie ogólnie było bardzo dobre, zupę szafranową i ossobuco zapamiętamy na bardzo długo. Lokal jest mało kameralny, pewnie z uwagi na fakt, że nie jest zbyt duży (stąd bliskie ustawienie stolików) i w dzień jest w nim bardzo dużo światła z uwagi na okna w suficie. Obsługa jest też nieco zmrożona. A ceny są stanowczo zbyt wysokie, jak na łódzkie realia. Trzeba nadmienić, że do rachunku jest od razu doliczony napiwek w wysokości 10%.

Jestem ciekawa smaku innych dań, więc może kiedyś wrócę.