Marcello Magdy Gessler w Łodzi
poniedziałek, 13 lutego, 2012Update: Restauracji już nie ma.
Wczoraj byliśmy z mężem na obiedzie Walentynkowym we włoskiej restauracji Marcello Magdy Gessler w Łodzi. Moje wrażenia oceniam na 7/10. Restauracja, podobnie jak Polka i MG Eat znajdują się na terenie Manufaktury i zostały otwarte 3 m-ce temu. Gdy mój małżonek poprosił mnie o wybranie lokalu – od razu pomyślałam o Marcello. Uwielbiam włoską kuchnię i bardzo lubię postać Magdy Gessler. Tym bardziej przekonałam się do słuszności swojego wyboru, gdy po wejściu na stronę restauracji zauważyłam, że przygotowano specjalne menu na Walentynki, gdzie “Nic nie dzieje się przez przypadek…”. Zarezerwowaliśmy więc stolik dla dwóch osób. Co prawda początkowo na sobotni wieczór, ale przygody z samochodem i wymarznięcie z tym związane uniemożliwiły nam wizytę w restauracji w tym terminie. Nie było żadnego problemu z przełożeniem rezerwacji. Pani zajmująca się rezerwacjami ma niezwykle miły i ciepły głos.
W niedzielę, gdy już w miarę doszliśmy do siebie, po sobotnim przemarznięciu… pojechaliśmy do Marcello. Przy wejściu powitano nas i zaprowadzono do naszego stolika. Pierwsze nasze wrażenie… chłód i brak kameralności. Został nam przydzielony stolik na środku niezbyt dużej sali restauracyjnej. Odległość między stolikami nie była większa niż 1 m… Dla takich niezbyt częstych bywalców restauracyjnych, jak my było to nieco krępujące. Jak tylko kelner przyniósł nam menu zapytaliśmy się, czy możemy zmienić stolik…odpowiedział, że wszystko ustala Pani od rezerwacji i że jeśli dostaliśmy ten stolik to widocznie tak ma być…Zrezygnowaliśmy z rozmowy z Panią od rezerwacji…
Zastanowiliśmy się nad wyborem dań i dość szybko pojawił się kelner…ale już inny. Zamówiliśmy zupę szafranową z owocami morza z oferty Walentynkowej i od razu II danie: dla mnie ossobuco, dla męża stek wołowy w oćcie balsamicznym. Jako dodatki wzięliśmy grillowane warzywa z miętą i ziemniaczki pieczone. Do tego po kieliszku wina.
Na zupkę czekaliśmy króciutko. Była wprost przepyszna! Miała piękny żółto-pomarańczowy szafranowy kolor i była oryginalnie ozdobiona mulami.
Na drugie danie czekaliśmy dość długo. W tym czasie rozejrzałam się nieco po sali. Wnętrze restauracji udekorowane jest zdjęciami gwiazd kina włoskiego: najwięcej widziałam tam fotografii Sofii Loren. Nazwa lokalu pochodzi od imienia Marcello Mastroianniego – innej gwiazdy kina włoskiego i światowego. Jego zdjęcia również wiszą na każdej ścianie. Kolory dominujące to biel i niebieski, taki marynarski klimat. Jednak moim zdaniem pomieszczenie jest zbyt zimne. Włochy kojarzą mi się z ciepłem, uśmiechem, kolorem, tutaj tego brakuje. I niestety jest też bardzo zimno w sensie dosłownym. Mi podczas obiadu skostniały ręce.
Danie główne podała nam Pani ubrana zupełnie inaczej niż pozostała część obsługi, więc myślę, że była to pani menadżer. Przypomnieliśmy od razu, że do dań mięsnych zamówiliśmy dodatki. Pani nieco zdziwiona zapewniła nas, że zaraz je otrzymamy. Dostaliśmy je, gdy byliśmy już w połowie ossobuco i steku… Pani nas bardzo przepraszała. Niestety było widać, że dodatki zostały przygotowane w pośpiechu. Ziemniaki pieczone, jakie jadł mój mąż były niedopieczone i słabo przyprawione, warzywa twarde. Za to moje ossobuco, to było istne niebo w gębie. Ossobuco – gicz cielęca pieczona w sosie ze świeżych warzyw i ziół z dodatkiem białego wina. Tyle naczytałam się na blogach koleżanek z Włoch o tym daniu, że musiałam spróbować. I mięso rzeczywiście rozpływało się w ustach… A sos był nieziemski: gładki z kawałkami cebuli i czosnku i wyraźnym aromatem ziół i białego wina. Rewelacja! Od razu zrobiło mi się cieplej – także na serduchu 😉 Mój mąż stwierdził, że mam wielkiego banana na twarzy 😛
Jego stek był dobry, ale mocno krwisty. Szkoda, że kelner nie zapytał się jaki ma być… Za to dodatek octu balsamicznego i czekolady był strzałem w dziesiątkę!
Pokrzepieni tym zacnym posiłkiem, zdecydowaliśmy się jeszcze na desery z oferty Walentynkowej. Ja wzięłam lody waniliowe w ciepłym sosie malinowym a mąż mus z Baileysa. Obydwa były smaczne, aczkolwiek nie powalające.
Podsumowując, byliśmy zadowoleni, niemniej jednak spodziewaliśmy się czegoś więcej. Jedzenie ogólnie było bardzo dobre, zupę szafranową i ossobuco zapamiętamy na bardzo długo. Lokal jest mało kameralny, pewnie z uwagi na fakt, że nie jest zbyt duży (stąd bliskie ustawienie stolików) i w dzień jest w nim bardzo dużo światła z uwagi na okna w suficie. Obsługa jest też nieco zmrożona. A ceny są stanowczo zbyt wysokie, jak na łódzkie realia. Trzeba nadmienić, że do rachunku jest od razu doliczony napiwek w wysokości 10%.
Jestem ciekawa smaku innych dań, więc może kiedyś wrócę.